Mandy – perła campowych mórz

Wielu było takich jak ja – poszukiwaczy ostatecznego Nicolasa. Przebyliśmy długą drogę przez produkcje direct-to-video, wszystkie wariacje na temat „Ghost Ridera”, aż po wątpliwej jakości niskobudżetowe kino akcji. Nasze modły zostały jednak wysłuchane, albowiem dostaliśmy „Mandy”: niczym Święty Graal, którego tak długo szukałem. Cage, na którego liczyłem i rage, którego się nie spodziewałem.

Reżyser filmu, Panos Cosmatos, był idealnym człowiekiem do tej roboty, ponieważ świat, który wykreował w „Mandy” działa w idealnej symbiozie z warsztatem aktorskim Cage’a. Jeśli miałbym ocenić jego występ w skali teatralnego przerysowania od 1 do 10 (gdzie 1 – Michael Caine, 10 – Klaus Kinski), Nicolas osiągnąłby wynik czterdzieści i cztery. Już po samych wywiadach i materiałach promocyjnych można było odczuć, że podszedł do tego projektu ze zdecydowanie większym zaangażowaniem. Gdy inspirację do poszczególnych ujęć bierze od Bruce’a Lee i inkorporuje jak najwięcej niemieckiego ekspresjonizmu – jest to niezawodny znak na to, że Nicolas jest w formie.

„Mandy” całościowo ma dość klasyczną, dwuczęściową strukturę kina zemsty, gdzie Cage jest bardzo oszczędnie i z należytym szacunkiem dawkowany w pierwszej połowie. Dla Cosmatosa, jak sam wspomniał, nie liczy się historia, tylko sposób, w jaki ją opowie. Postawił więc na prosty motyw przewodni, który dał mu sporo przestrzeni na rozwijanie świata symboliką i estetyką poszczególnych segmentów (trochę jak George Miller w najnowszym Mad Maksie). Podobnie jak w swoim debiucie, tu również zastosował tzw. grain effect, który nadaje obrazowi odrobinę VHS-owego śnieżenia, a to z kolei współgra z wszechobecnym zamiłowaniem do campowej estetyki lat 80-tych. Zresztą – jak na syna swojego ojca, Geaorge’a P. Cosmatosa, znanego z takich tytułów jak „Cobra” czy „Rambo 2” przystało. I choć osoba odtwórcy głównej roli i psychodeliczna otoczka sprawiły, że sięgnąłem po ten tytuł dwukrotnie, tak dbałość o detale i mityczne wręcz tło całości wzbudziły we mnie chęć czwartego i piątego seansu. Przekraczając ten pułap któregoś z kolei obejrzenia filmu, wchodzimy w sferę intensywnej percepcji jeśli chodzi o detale pokroju obrazy w tle, okładka książki, czy reklama płatków śniadaniowych.

Linus Roache, odtwórca roli Jeremiah’a Sanda, po przeczytaniu scenariusza pełnego fantastycznych postaci, ludzi bez twarzy, w skórach na motorach, rogach Abraxasa i pół-demonach stwierdził, że nie ma pojęcia, o czym ten film tak naprawdę jest. W istocie jest to hybryda wielu motywów i zabiegów; „Mandy’’ łączy je w swoisty pastisz, który zarazem sprawia wrażenie czegoś nowego i unikalnego. Ogromna w tym rola Jóhanna Jóhannssona, którego ścieżka dźwiękowa stanowi nieodłączny element kreowania świata przedstawionego.

Wszelkie motywy i symbolika są jednak drugorzędne wobec tego, o co tutaj tak naprawdę chodzi: czyli o dwugodzinny „acid trip”. Nawet na minutę nie wychodzimy z tej onirycznej, neonowo-czerwonej formy, która sprawia wrażenie gorączkowego koszmaru połączonego z jazdą po twardych narkotykach. Jest to argument za tym, by traktować wszystko pół-dosłownie: być może protagonista postradał zmysły, być może tak było, być może wszystko było jedną wielką halucynacją, być może był to koszmar, być może piekło faktycznie się otworzyło i zło wyszło na świat. Ale czy jest to tak naprawdę istotne, kiedy oglądamy porywającą w swoim odrealnieniu, spektakularną scenę pojedynku na piły mechaniczne?

Moją ulubioną interpretacją „Mandy” jest ta odnosząca się do opozycji porządku i chaosu, Yin i Yang, natury i opresyjności. Nicolas Cage ze swoim animalistycznym gniewem i towarzyszącym mu tygrysem (tym prawdziwym i tym na koszulce) reprezentuje tu rozwścieczoną faunę, która broni swojego terytorium zaatakowanego przez element ludzki, czyli fanatyków religijnych.

„Mandy” z pewnością trafi w gusta tych widzów, którzy doceniają dobre kino campowe i mocne audiowizualne doznania, które punkcie kulminacyjnym przypominają estetyką niektóre teledyski „Perturbatora”. Sam reżyser zresztą podsumował to najlepiej, mówiąc, że dla niego „Mandy” stanowi próbę odtworzenia tego, co jako dzieci wyobrażaliśmy sobie o filmach, patrząc na odjechane plakaty do horrorów, których nie mogliśmy wtedy oglądać.

Patryk Sławicki,

selekcjoner filmów i animacji na Ars Independent Festival, autor bloga Filmy o 3:00 w nocy

 

Na film „Mandy” zapraszamy w ramach wydarzenia Double Feature 18 listopada w Kinie Kosmos oraz na pokazy w Kinie Światowid od 19 listopada.